Tyle lat już minęło – pomyślałam – i nic się nie zmieniło, uczucie było równie silne jak wtedy, gdy spotkałam go pierwszy raz. Lata mijały, a miłość wciąż kwitła w moim sercu. Zbliżała się godzina ósma, patrzyłam na zegarek, odliczałam minuty… Aby zająć sobie czas i nie wpatrywać się stale w zegarek, postanowiłam przetrzeć kieliszki do wina. Musiałam być już zdenerwowana, jedna lampka wypadła mi z rąk i z ogromnym hukiem rozbiła się o podłogę. Zbierając tysiące małych kawałeczków z podłogi, rozmyślałam nad tym, co się stało – szkło tłucze się na szczęście – pocieszałam samą siebie. Popatrzyłam ukradkiem na zegarek, było już dwadzieścia minut po ósmej. Pierwszy raz tego wieczoru przeszła mi przez głowę myśl, że może on nie przyjedzie… – to niemożliwe, może po prostu się spóźni, w końcu ma trochę kilometrów do przejechania, nie mieszkał w moim mieście. O dziewiątej zaczęłam powoli się martwić, gorączkowo wpatrywałam się w telefon. Dlaczego przez parę tygodni nie potwierdziłam naszego spotkania? Dlaczego wyszłam z założenia, że umowa i obietnica są pewne? Wzięłam telefon do ręki, wykręciłam numer, z bijącym sercem oczekiwałam na odgłos w słuchawce. Jego telefon był wyłączony, zakręciło mi się w głowie. Dopiero w tej chwili stało się jasne, że mój ukochany nie przyjedzie, że tygodnie oczekiwania nie miały sensu. Ból i rozpacz powoli rozlewały się po ciele i umyśle. Uczucie cierpienia powoli stawało się nie do zniesienia, oczy straciły swój blask. Miałam wrażenie, że nie wytrzymam dłużej palącego ognia w sercu. Łzy najpierw powoli spływały po policzkach, by po chwili utworzyć potok zalewający piękną wieczorową sukienkę. Cierpienie było tak ogromne, że wpadłam w stan totalnej pustki, ziemia usunęła się pod nogami, a moje bezwładne ciało osunęło się na łóżko. Nastał stan ciszy, od czasu do czasu przerywany ostrym i przejmującym szlochem. Nie mogłam się poruszyć, moje ciało ogarnęła całkowita niemoc. Cierpienie wydawało się nie do zniesienia i tylko od czasu do czasu przejmujący krzyk wydobywający się z gardła przynosił odrobinę ulgi i zabierał ciężar przeżyć. Czarna czeluść otworzyła wrota. Pustka… Leżałam w niewiadomym stanie na łóżku, w stanie bytu i niebytu… Cisza a po jakimś czasie znowu przychodziła fala dręczącego cierpienia, krzyk i znowu cisza… Nie wiem jak długo trwał taki stan, czas przestał mieć znaczenie, wszystko przestało mieć znaczenie.

Po jakimś czasie uczucia powoli zaczęły się zmieniać, ze stanu odrętwienia powracał umysł. Tym razem nienawiść ogarnęła moje serce, nienawiść do miłości, do ludzi, do świata, nienawiść do Boga za moje cierpienia, do aniołów. Zostawcie mnie w spokoju – wykrzyknęłam – nienawidzę was, nienawidzę was wszystkich. Znowu twarz zalała się łzami, cichy szloch rozszedł się po mieszkaniu. Nie wiem dokładnie, ile to trwało, podniosłam się z łóżka, ciało i umysł był otępiały. Mimowolnie i bezmyślnie gasiłam zapalone świeczki, ubrałam buty i płaszcz. Pamiętam tylko, że jedna myśl kołatała się w mojej głowie – do domu trzeba wracać, do mamy. Ona jedna zawsze czeka na mój powrót, ona jedna rozumie jak nikt. Nie pamiętam drogi, nie pamiętam, jak dotarłam do niej. Pamiętam tylko jej uścisk, kiedy objęła mnie na powitanie, a ja z lejącymi się łzami po policzkach mogłam położyć ze spokojem swoją głowę na jej ramionach.

Mijały miesiące, feralny wieczór powoli chował się w zakamarkach pamięci, uśmiech znowu wracał do łask. Jak co tydzień poszłam do mojej bioenergoterapeutki. Na co dzień prowadziłam dość intensywne życie, tylko u niej co niedzielę odnajdowałam spokój i mogłam w ciszy pomedytować. Weszłam w stan medytacyjny, zobaczyłam moją piramidę. Była kolosalna i wspaniała w swojej budowli. Jak mnie nauczył mój przewodnik, kiedy do niej wchodzę muszę przejść określony schemat poruszania się. Po szerokich kamiennych schodach wyszłam na najwyższy poziom, kiedy chciałam podróżować do równoległych światów dach zwieńczający budowlę otwierał się i oczom moim ukazywał się tunel, którym mogłam się poruszać. Tym razem jednak nic takiego nie miało miejsca, zobaczyłam leżankę na drugim końcu pomieszczenia, w którym się znajdowałam, postanowiłam na niej odpocząć. Położyłam się wygodnie i zamknęłam oczy, było przyjemnie. Nagle znalazłam się w jakimś pomieszczeniu, próbowałam cokolwiek zobaczyć, ale niestety było zbyt ciemno. Gdzie ja jestem? – zastanawiałam się. Usłyszałam znajomy odgłos rozbijającego się szkła o podłogę, na całym ciele poczułam dreszcz, to nie możliwe – pomyślałam – jak to możliwe. Powoli, opierając się o ścianę dla równowagi, poruszałam się w stronę dobiegającego do mnie światła. Z każdym krokiem było coraz jaśniej, powoli mogłam rozpoznać miejsce, w którym się znalazłam. Byłam przerażona, dobrze wiedziałam, co za chwilę zobaczę, odgłos rozbijającej się szklanki o podłogę przywołał wspomnienia. Zaglądnęłam do kuchni, zbierała szkło z podłogi – na szczęście – pomyślałam razem z nią. Przez chwilę przyglądałam jej się z zaciekawieniem, wyglądała pięknie, była spokojna i uśmiechnięta. Nagle poczułam niepokój – mój Boże – pomyślałam – ona jeszcze nic nie wie, nie ma pojęcia, co się dzisiaj wydarzy – popatrzyłam ze zdenerwowaniem na zegarek, było dwadzieścia minut po godzinie ósmej. Usiadłam przy stole, starałam się wymyślić coś, co mogłoby uchronić ją przed nadchodzącym zdarzeniem. Dotarło do mnie, że nic, ale to zupełnie nic nie mogę zrobić by jej pomóc, mogłam teraz tylko się przyglądać. W jednej chwili poczułam spokój, popatrzyłam na nią, wzięła właśnie telefon do ręki by wykręcić numer do ukochanego. Biedna dziewczyna – pomyślałam… Patrzyłam, jak osunęła się na łóżko, poczułam ogromny żal, jej cierpienie czułam całą sobą. Jeśli nie mogę jej pomóc, to chociaż będę przy niej – postanowiłam. Nagle usłyszałam, jak krzyczy – zostawcie mnie w spokoju, nienawidzę was, nienawidzę was wszystkich – dopiero w tej chwili zobaczyłam istotę w pokoju. Poruszyła się, widziałam w jego oczach niezadowolenie, na jego twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia. Natychmiast opuścił pokój, podążyłam za nim. Unosiliśmy się w powietrzu, coraz wyżej i wyżej nad domami. Kiedy go już prawie dogoniłam, odwrócił się. Popatrzyłam mu w oczy, natychmiast do niej wracaj – rozkazałam mu – teraz się od niej odwracasz, kiedy najbardziej cię potrzebuje? Byłam wściekła, nie mogłam zrozumieć, jak mógł ją w takiej chwili opuścić. Moja postawa nie pozostawiała mu wyboru, spuścił wzrok i spokojnie spłynął z powrotem do mieszkania, teraz we dwoje staliśmy w milczeniu i tak jak tylko potrafiliśmy, chroniliśmy dziewczynę zatopioną we własnym smutku. Zmienialiśmy jej myśli, przekazywaliśmy nasz spokój, powoli uspokajała się, popadała w letarg. Do domu trzeba wracać, do mamy – usłyszałam, kiedy szeptał jej do ucha. Wstała spokojnie, ubrała płaszcz, wychodząc z mieszkania odwróciła się i uśmiechnęła do mnie łagodnie, czy mnie widziała? Nie wiem. Wiem tylko, że pod jego ochroną wróci bezpiecznie do domu.

Wracając do domu samochodem długo zastanawiałam się nad całym zdarzeniem, jedno pytanie, które do dzisiaj nie daje mi spokoju… Czy byłam wtedy z nią, kiedy to miało miejsce?

W końcu czas to pojęcie względne…